niedziela, 21 listopada 2010

Nietykalnosc.

W miejscu w ktorym jezyk ma cztery tony moj glos brzmi zaskakujaco melodyjnie. Zdziwiona zaledwie odrobine szubuje na ogonie latawca. Bywa, ze uczepiona samego koniuszka wciaz czuje sie jak sztabka olowiu. Wybaczanie jest butelka francuskiego wina schowana za szyba. Czasem przeciagam poslinionym palcem po szkle. Czekam az dojrzeje.
Ja mam juz ostatnie zycie do przebiegniecia. Owinieta w szale, miekkie spojrzenia, rozmruczane pozadanie. Moja duma na wysokich obcasach z perfekcyjnym manicure. Bezpieczenstwo ma smak orientu, zapach chleba, sytosc sera. Starzenie sie tym razem wyglada kolorowo.
Niose wlasna kobiecosc czerwieniejaca mi do srodka.

środa, 4 sierpnia 2010

Porzucenie.

Czasami wciaz jeszcze pojawiaja sie we mnie te obrazy sprzed, senne koszmary samej mnie. Lekkie zamglone kroki po brukowanych ulicach Lodzi, perkusja porankow ze stopami zakopanymi w piasku Gdanska, niechciane pocalunki rozsiane po wlosowatych ulicach Gdyni. Cala ja pojawiajaca sie w najrozniejszych miejscach polskiego czasu. Drobne, kosciste paluszki stworzone jedynie do grania na pianinie. Cala przezroczystosc akrylu kiedy pedzilam rano do pracy, cienkie dzwieki Crystal Method niewiadomo skad. Moje wysokie obcasy, wladcza czern kostiumu oniesmielajacego podwladnych. Skorzana teczka, kieliszki wina, zolte talerze, miedziana lampa, siwy wlos. Moje porzucenie.

Dobrze jest byc daleko.
Robie pieczen z jablkami i czerwonym winem z miejsca w ktorym posieje serce. I nie chce zebyscie kiedykolwiek, jakkolwiek do mnie wrocili.

środa, 21 kwietnia 2010

Turbulento.

the days pass by and all of the silence I stole
I leave buried
the white paper and ink bear witness,
the days add, add, add
and subtract again
as long as I find it
I get carried away

if fate doesn't let me rest
because it doesn't know me
I'm confused by that mind they tend to harm
Turbulent sex loses me
The sound of sound loses me
the sound of you coming
the sound of me going
the sound of your cadence
the sound of how they are

when the hours become confused to the rhythm
marked by money
I come apart from my soul and just wait
when I wait I am desperate
and travel in entanglement
it's supposed to give me something to talk about

in conclusion, loving you
isn't the same as having you that having you isn't loving you and losing myself is my luck

that I live in the present
and the present is suddenly
fixed by you know what
from life until death

what else is sold if its her body
she gets carried away
what more untruths besides contempt
she gets carried away
what more gifts besides an "I love you" more eternal than silence
more sincere than the act of getting carried away

sobota, 17 kwietnia 2010

Dziś.

Dzisiaj zadajemy trudne pytania, powiedziała, i się uśmiechnęła.

Chcesz umrzeć z miłości?

< wyciąga dłoń >

czwartek, 15 kwietnia 2010

Czas.

Czasami jest tak, że ledwie się odzywasz. Czasami bywa tak, że ledwo daję radę dostrzec niebo. Ja wiem co zrobiłeś. Codziennie patrzę w pustynię. Powoli już kocham wymarłe piękno połyskującego piasku.

Wiedza to balast, którego nienawidzisz, i który cenisz bardziej niż cokolwiek na świecie. Ty będziesz miał dziecko, w które będziesz chciał zapisać całą swoją wiedzę, jak w kalkę, jak w dysk twardy. Tylko po to stworzysz. Zero-jedynkowo.
A potem zobaczysz, że się pomyliłeś.
Te komputery też są wadliwe.

< Zaplata palce w oczekiwaniu. Koronkowo, jak w geście ostatniej dojrzałości. >

środa, 14 kwietnia 2010

Jasność.

< koci uśmiech > oblizuje palce ociekające sokiem z pomarańczy, kończącym się na czubku języka cierpkawym smakiem łapczywego miąższu. W mojej głowie zawitało spienione lato, dobrobyt słońca, napuszone zboża, ociężałe purpurą maliny.
Coś pękło z wielkim zgrzytem, zerwana struna uciekła w powietrze jak jedwabny szal.
Już będzie dobrze. Już będą dobre budyniowe historie na dobranoc, choć do wanilii nie wrócę już nigdy.
Czai się we mnie prawdziwa ja. Czekam z uśmiechem aż wróci.

Jutro zdejmują mi szwy.

< nieśmiałość >

niedziela, 11 kwietnia 2010

Blizny.

Czy można wypruć z siebie gniew? Głębokim ściegiem usunąć wszystkie żyły i chrząstki w skórze pełnej do Ciebie nienawiści?
Chcę żeby wypłynął ze mnie w końcu wściekłą rzeką, bryzgając ściany i mnie samą aż po kolana, jak w momencie sikania pod prysznicem. Ból kontrolowany przeze mnie samą nie będzie tak bolesny, jak wtedy, kiedy rozłożoną na stole tną mnie oni. Krew będzie gorąca, a nie omdlewająca jak wtedy, kiedy cieknie mi omdlewającą strużką po plecach, stygnąc powoli w chłodnym powietrzu ambulatorium, przyprawiając o mdłości. Nikt nie założy mi niebieskich szwów, których będę wstydzić się już całe życie.

Dwa tysiące dziesiąty rok nienawiści. Samoloty lecą z nieba, ciało pokrywa się swędzącymi pęcherzami, żołądek jest kulą ognia a organy mające dać owoc gniją. Ludzie odmawiają sobie miłości.
A Tych z których się śmiali, nazywają bohaterami. Wystarczy tylko umrzeć.

< noszę was na wierzchu, na ciele wypełnionym mlecznie przez wasze urągające członki. nikt już nie powinien się śmiać. >

sobota, 27 marca 2010

Poznanie.

"Nie myśl tyle, nie warto" powiedział, a ja po raz pierwszy naprawdę uniosłam na niego nieprzytomne oczy. Ciepły wzrok szaro piwnych oczu w otoczce siateczki uśmiechniętych zmarszczek. Długie włosy, lekko niedogolone policzki, dym z papierosa osiadający na zmęczonych rzęsach. "Tak patrzę na Ciebie, przyglądam się a Ty siedzisz tu w tłumie, uśmiechnięta ale zapatrzona do wewnątrz, siedzisz tu i tylko przebierasz bransoletki na dłoni. Nie rób, nie warto, i tak nie wyjdzie jak sobie zaplanujesz. Nie zastanawiaj się. Nie ma o co walczyć." Dookoła kręcił się oszołomiony tłum, perskie oczka latały w powietrzu a flamenco owijało się wokół powyginanych sylwetek.
Zajrzała głębiej pod gładkie brwi z opadającym na nie jednym siwym kosmykiem. Uśmiechnęła się, pierwszy raz szczerze podczas całego wieczoru.
"Ale ja muszę. To wypełnianie pustki wewnątrz mnie, dziur które są. To sposób na życie pomimo losu który mówi inaczej. Godzę się z tym, że niczego nie zmienię. Ale muszę wierzyć, że zrobiłam wszystko, co w mojej mocy."
Pokiwał głową. "Więcej szczęścia znajduje się w całkowitym pogodzeniu. Od kiedy ja się poddałem, wszystko układa mi się po mojej myśli. Jest spokój. Jest spełnienie."
Półuśmiech owinęła wokół jego uniesionego w górę nadgarstka. "Wiem. Wygrywać nie walcząc. Ale wiesz, ja w swojej walce to właśnie robię. Godzę się z przeznaczeniem."

< tęsknię za osobami które straciłam pozwalając Ci odejść nie poznawszy ich do końca >

Lilith.

Nocą pojawiłeś się we mnie jak moja druga twarz. Byłeś męski, gorący i miałeś jego oczy, duże, ciemne i błyszczące. Ludzie odsuwali się od ciebie jak koty wyczuwające wodę, a Ty obejmowałeś mnie paląc spojrzeniem czas dookoła. Nie wiem skąd pojawiła się w Tobie złość i ta ich konieczność poświęcenia Cię. Walczyłeś jak zacięta ziemia. Kochałam Cię wprost i przez przerażenie. Twoje czarne skrzydła, żelazne pazury i czerwieniejące piekielnie oczy, kiedy bryzgałeś ich krwią ziemię u mych stóp. A potem odwróciłeś się do mnie i znów byłeś łagodny. Wciąż czułam się człowiekiem, dopóki nie objęłam twojej zrogowaciałej czaszki opiekuńczymi dłońmi. Na krzyk spod skóry wysunęły Ci się noże tnąc drewno krokwi wspierających dach. Wiedziałam już, że wyrosły mi zęby i całkiem biała skóra.
A potem było wzgórze z widokiem na ocean nocnego miasta i nieckę zatoki ze wzburzoną wodą poniżej. Światła które tak bardzo chciałam Ci pokazać znikające przez przenikającą się historię. Przeszłość zajrzała nam w szatańskie oczy, poniżej tonął okręt w kipieli, siekący deszcz szarpał moje włosy a twoje ramiona mocniej zaciskały się na mojej szyi. W kaplicy obok był pożar, witraż przedstawiał rycerza walczącego ze smokiem, a w krypcie wewnątrz ja zabita twoimi ludzkimi wtedy rękoma. Wskrzeszoną kochałeś mnie tym bardziej.
Jak zwykle obserwowałam swoją śmierć.

< sny o demonach znów wyjadają mi duszę >

niedziela, 21 marca 2010

Bezniebnie.

Czasem boję się, że uda się wam zabić całą tą słodycz którą jeszcze w sobie mam. Tak jakby ktoś poślinionym palcem zmazywał fiolety z nieba. Zawzięcie, uparcie, okrutnie, bezmyślnie. Tak jakby sprawiało wam to większą przyjemność niż wbijanie się pomiędzy uda.

Małe niedojrzałe rozkapryszone bachory. Chciałabym jedną taką znaleźć w sobie.

< Wiszę i dyndają mi nogi. Jedna czerwona szpilka spadła i naga stopa wygląda jakoś tak śmiesznie w czarnej kabaretce. Jeszcze tak sobie pomyślała: Któregoś dnia kiedy zobaczę coś, co mi was przypomina, czułość nie przypłynie. Odgroziła się. O. >

poniedziałek, 15 marca 2010

Góra.

To już nie jest spadanie. Przestałam. Szeroko i boleśnie otwierając oczy kurczowo uczepiłam się szpikulca rzeczywistości i patrzę jak twarz zalewa mi rzeka krwi z poprzecinanych do żywego mięsa palców. Jest ostrzej, zimniej, i bardziej nieludzko niż sobie wyobrażałam.
Bardzo krzyczą i jeszcze bardziej oszukują.

Nocami wspina się po mięsistych pnączach do ciemnego pokoju i nie znajduje spokoju.

< wiesz jak to jest, ostro kolczaste szepty jak w masło przez jaźnie >

poniedziałek, 1 marca 2010

KAT.

Schlałam się. Jak prosię. Jak czysta tandeta. Jak najtańsze wino. Jak zły dzień. Jak ich nagle zmięte twarze i moja całkowita bezradność.
Całe życie tak bardzo walczyła i zawsze była pewna, że nigdy nie zawiedzie. Pewna siebie, nie porysowana, twarda jak hartowane szkło, jak brudny diament, jak ostre zęby i nieprzejednana kariera.
Mam dwadzieścia pięć lat i życie połamane jak patyk.

sobota, 27 lutego 2010

Cykl.

Kiedy tak się zastanowić, faceci w moim życiu przychodzą i odchodzą jak miesiączka, nawet swoje zainteresowania ograniczając do tych samych partii we mnie. I są tak samo upierdliwi.
Albo bardziej. Kosztują znacznie więcej, niż podpaski. < marszczy brwi >

piątek, 26 lutego 2010

Piątek.

Dzień pachniał rozmrażanym moczem i krakaniem kruka.
A jej ślizgały się nogi kiedy zbierała części swojej metalowej osłonki na poboczu drogi.

< zgrzyt >

niedziela, 21 lutego 2010

Stryczek.

Zapijam ból. Już trzecia butelka szkarłatności, a w piersi wciąż głaz rąbiący moje ciało na kawałeczki.
Podobno coś, co nie ma nazwy nie istnieje. Dlatego muszę się napisać w Twój świat. Wyryję się w nim choćby zębami. Ale Ty wciąż będziesz malował pod powiekami swoją Królową Śniegu.
Dlatego piję. Tak po prostu.

< odkrycia nie zawsze tworzą nowy świat. czasem tylko niszczą stary.>

sobota, 13 lutego 2010

Mrrrau.

Gra którą prowadzę jest niebezpieczna i prowadzi donikąd. Jestem nią zmęczona, chciałabym przestać, ale los wciąż niestrudzenie układa mi palce w wykrzywiony wzór. Wypaczona rzeczywistość ściele się pomiędzy udami miękką jedwabną strugą, owijając się wokół szyi w wisielczy stryczek.

Wolałabym nie zawisnąć. Chociaż raz nie umierać.

Koty mają dziewięć żyć. Zazdrości im każdy idiota, bo nie musi dziewięć razy przeżywać własnej śmierci.

< samotnie. >

niedziela, 31 stycznia 2010

Schizoidalna.

Obserwuję Cię z rosnącym zainteresowaniem. Kalkuluję na chłodno motywy twoich kolejnych ruchów. Obliczam prawdopodobieństwo twojego potknięcia. Widzę i wiem, że twoje wycofania są skalkulowane, wliczone w ryzyko, którego nie pojmujesz. Jesteś zimny jak ja. Ale Ty o tym nie wiesz. Nigdy nie chciałeś tego zrozumieć. Pogodzenie się z faktami kosztowałoby zbyt wiele twojego samouwielbienia. Pozwolę pozostać Ci na to ślepym. Zaszyję Ci oczy, dając wolność całkowitą. Postawię diagnozę której nigdy nie poznasz. Nie chcę Cię wyleczyć, moja fascynacja wyrosła ponad to, monstrualnie wyrachowana w swojej żarłocznej chęci zbadania twojego przypadku. Czysto i precyzyjnie potnę Cię na kawałki, w każdym plasterku rozszyfrowując mnie samą, bez konieczności grzebania się w swoim własnym syfie. Twój jest dla mnie bardziej użyteczny.
Największe potwory mieszkają w nas samych, mruczę do siebie, przeciągając wstążki przez oczodoły wspomnień.

< wyrachowanie trzyma schowane w szpilkach. Ma je na sobie zawsze kiedy onanizujesz się między jej szeroko rozłożonymi nogami. >

czwartek, 28 stycznia 2010

Mgnienie.

Te wszystkie uniesienia, purpurowo świetlne, połknięte, przegryzione. Zapomniane.

sobota, 23 stycznia 2010

Melankoli.

Nic mi się nie śniło, mówi, i nadrabia śniąc w dzień. Śni o patrzeniu za okno, ptakach w karmiku, spękanych dłoniach, gorzkiej filiżance kawy, wilgoci na policzku. O deszczowym dniu i twoim karku, na którym się wsparłam w drodze do starości.
Śni się jej, że drogi są zawiłe jak twoja małżowina uszna, kręte i tak samo głuche.

Już od środka oglądam każdy szelest twojego ciała. Wszystkie szpary i drzwi zabite słowami. Pokażę Ci wszystkie twoje potwory, dorysuję im wąsy aż po twoją nagość. Będziesz uciekał. Ale jestem twoją nicią Ariadny, o pełnych, czerwonych wargach, zręcznych palcach, piekielnej gorączce w spojrzeniu. Weź mnie w dłonie i rozwiń do wnętrza.

< głupcze, wciąż jeszcze bawisz się w niebo w kolorze ultramaryny >

piątek, 22 stycznia 2010

Fatale.

Ocieram się o zamyślenia bez wyginania grzbietu w łuk. Nie ma spazmatycznych drgań palców ani oddechu parującego na Twojej ciszy. Miałam mruczeć, uśmiechać się, przeciągnać językiem po twojej wardze,przesunąć łydką w górę twojej nogi. Głowę umościć miedzy kolanami. Dyszeć.
Twoja rezygnacja mnie zniechęca.
Gdzieś, kiedyś ktoś zrobił mi dobrze. Ale chciałam, żebyś to był Ty.

< złoty, miękki szal, Mata Hari pod cienką osłonką skóry >

środa, 20 stycznia 2010

Nienadgryziona.

Chyba zobaczył kim jestem. I zapadła cisza nie pozwalając mi nawet wytłumaczyć.
Światełka w tunelu jak wahający się odruch świetlika.

< z wiekiem zaufanie znika już nawet bez pomocy łóżka >

niedziela, 17 stycznia 2010

Słono.

Gdybyś dał mi szansę, mógłbyś mnie pokochać. Ale przecież nie o to chodzi.
Miłości w życiu było dość. Tylko wytrwałości zawsze za mało.

< usta lekko wilgotne, błyszczące. jego łzy. >

czwartek, 14 stycznia 2010

Punkt.

Wino najlepiej smakuje z mojego pępka, mówię w twoje zasłuchane oczy. Ale koniecznie musi być czerwone, w głębokim odcieniu dojrzałego karminu. Musi być słodkie, korzenne jak ja. Spijane ze mnie osadzi się nutą cierpkości na twoich wargach. Musi być tylko jedna kropla. Tylko na Ciebie jednego mam miejsce na swoim brzuchu. Musi się ogrzać zapachem mojego ciała. Poznasz, jak pachnę pod spojrzeniem twojego oddechu. Musi być spijane cierpliwie. Chropowatym, gorącym językiem, gubiącym odłamek kropli powyżej, na splot słoneczny. Zobaczysz jak drgnę pod jej ciężarem.
Dotknę jej opuszkiem palca. Zliżę. Wyczuję po kolei każdą nutę: wino, swój zapach, twoją ślinę. Esencję pożądania.
Zagryziesz wargi, kiedy złożę na Tobie mój pocałunek. Tylko jeden. Na nagiej skórze, kilka centymetrów powyżej pachwiny, lewa strona, tam, gdzie przykładasz nadgarstek rozpinając spodnie. Tam, gdzie już zawsze będą parzyć Cię moje usta.

Tak posmakuję Cię po raz pierwszy.

< dotknij się tam, tylko raz muskając. i zabroń sobie więcej. >

środa, 13 stycznia 2010

Michalda.

Czas jest dla mnie bezlitosny. Chropowatym językiem zlizuje ze mnie warstwy skóry szybciej, niż nadąża odrastać. Podobno każdemu z nas siedem lat zabiera całkowite zrzucenie skóry, wyślizgujemy się z niej bezszelestnie jak węże, ale nie równie łatwo. Patrząc na siebie każdego dnia widzę, że minuty urządziły sobie na mnie wyżerkę skoków czasoprzestrzeni. Opadam szybciej, niż wy. Progeria skacze po mnie jak po trampolinie, w jeden dzień zjada dłonie, w inny nakłuwa wzrok, w ciągu roku piekli się w sercu, pluje lepkim woskiem do stęsknionych nóg. Przed lustrem rozbieram się do naga i studiuję nowopowstałą mapę coraz bardziej chudego ciała. Płatki naskórka podważam paznokciem aż z szelestem opadają mi u stóp. Przechadzam się po kobiercu własnej śmierci. Mam wytarte pośladki i nadgarstki. Wygarbowana na plecach zamyślam się nad opuszkami noszącymi na wierzchu każdy nerw połykający doznaniami cały codzienny świat.
To stało się nagle, kiedyś, nie zwróciłam uwagi. Oczami wypukłymi i ufnymi jak u łani patrzyłam w bok, nie wiedząc, że kiedy przewrócę kartkę, zamknę i otworzę powieki, będą już miały zmarszczki po twoich krokach. I twoich. I twoich.
Zauważyłam trochę za późno. Spóźniona o dzień, sekundę ciszy, chodź genetycznie wyprzedzająca czas o całe lata, niezmiennie noszę skórę na lewą stronę i kanaliki łzowe wywrócone do góry dnem, obrane jak banan. Wewnątrz ściekam słonym strumieniem, piekącym jak żywy ogień wodospadu na poszarpanym nabłonku ciała. Kiedyś, chcąc zamontować w sobie kurek, dłubiąc w zapamiętaniu, dogrzebałam się na skraj wnętrza. Od tamtej pory największa dziura otwiera się na brzuchu, tam gdzie płynie przepita lata temu rzeka kawy, i każdy kieliszek z toastami. I cały ten zaśpiew telefonów. Wtykając tam palce na samych opuszkach zbieram coraz wątlejsze tętno mojej krwi, i zapłakane atramentowe łzy z tatuaży, które na mnie wyryliście aż po gąbczaste przedsionki płuc.
Patrząc na siebie zastanawiam się, co szybciej umrze a co bardziej boleśnie. Dłonie chyba już pożegnałam, teraz zawsze radośnie i tak bardzo chętnie witają nowobogackich treserów czułym dotykiem. O włosy nie dbam, co tydzień tkam z nich nowy sweter dla nowego ciebie na coraz bardziej urojoną zimę. Stopy są nieistotne, zaniosą mnie donikąd. Ale sercu życzę śmierci naturalnej, zagubienia się we śnie, żeby oślepło na każdą sekundę, w której odchodzisz.

< hebanowo-czarna cykada >

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Odległość.

Jestem zmysłowa.

Kenzo, L'eau par. Tak pachnę. To zapach delikatny, nie natrętny, nie z rodzaju tych drapieżnie sunących ku Tobie słodyczy kiedy wchodzi się do opustoszałej windy. Żeby go poczuć musisz przysunąć nos na tyle blisko, ze prawie muskasz płatek mojego ucha. To zapach intymności.
- Pozwalam Ci mnie powąchać. Ale obiecaj mi jedno. Nie powąchasz go na innej kobiecie. Ona go zmieni. Spryskaj swoją skórę. Wetrzyj palcem, chcę żeby się rozgrzał. Powąchaj go na sobie. Bo tak właśnie czułbyś mnie, gdybym była blisko. Tak właśnie bym pachniała.
- Obiecuję.

Potrzebuję doznań wypełniających mi noce ciszy.

< grzesznie żyjemy substytutami >

sobota, 9 stycznia 2010

Nic.

W Twoich snach byłam potężna. Wznosiłam się nad Tobą na skrzydłach nietoperza, obejmowałam nas nimi kiedy płonęliśmy. W Twoich wyobrażeniach ciało miałam silne i zdolne, piersi jędrne i pełne, palce nienasycone. Wszechwiedzące oczy
muzyka istnienia gładkości nienazwanej skóry
nie mam skrzydeł. lubiłam bawić się szklanymi kulkami schowana na strychu między szafę a koronkowy abażur, bezpiecznie omotana w pajęczyny tłumiące nieprzyjemny chrzęst łamanych kości kiedy w uniesieniu na mnie spadałeś.

Jestem wklęsła jak pustka kartka papieru.

Dziecko.

Choruję na schizofrenię która do mnie nie mówi. Dobrze nam razem.
Popołudniami gramy w karty albo stawiamy pasjanse i kiedy cały czas wychodzą czarne krzyże, samotność, klątwa, nie umieraj, nie umieraj, mrugam do niej, że to tylko na drogę dla starej lalki, że mama kupi mi nową. Kiedy chodzę ulicami grzebiąc ludziom po kieszeniach, może banknot, komórka, złoty pierścionek, no dawaj albo w łeb, tłumaczę jej, że jej się tylko zwiduję, że jestem dziewczynką która jak zawsze po prostu karmi rybki w basenie przeciwpożarowym zanurzając dłonie po łokcie w chłodnej wodzie od której drętwieją palce. A kiedy rozkładam nogi, wchodźcie bez pytania, kolejki trzymać nie trzeba, można nawet po dwóch byle szybciej, wierzy mi, że to tylko zabawa w doktora, że robię rowerki do gwiazd, bo od tego urosnę wysoka. A kiedy jestem już tak bardzo głodna, chociaż kromkę chleba, choćby possać kość, wyżłopię Ci krew, ogryzę udo, to tylko dlatego, że wlazłam na czereśnię i mama za karę nie dała mi podwieczorku. A kiedy znów przychodzi chęć na zabijanie, odwraca wzrok. Nie wiem co czynię.
Jest moją najlepszą przyjaciółką.
Kiedy na sądzie ostatecznym odmówią mi głosu, Ona powie, że to nie moja wina. Że całe życie byłam tylko dzieckiem.

< czarne i białe uniewinnienie tęczy >

Powody.

Grzebię się w przeszłości jak fanatyczny archeolog. Wydaje się, że w tej stercie śmieci zakopała się moja prywatna arka przymierza, złoty powód który wszystko poukłada. Wyciągam więc wszystko na wierzch, rozgrzebuję, drążę, rozrzucam. Węszę jak pies otumaniony metalicznym zapachem krwi. Obserwuję jak plecy wyginają mi się w łuk, jak twardnieje mi skóra sieczona deszczem, jak pazury zmieniają się w brudne szpony a usta w wykrzywioną maskę cudzołóstwa. I nie mogę przestać. Poorałam już całe ciało, dotknęłam już chyba wszystkich możliwych czyraków. A tam w dole wciąż kłębi się rak. Monstrum wszystkich wymordowanych w drodze do kogoś osobowości. Gdzie nie spojrzę pełno trupów i daleko im do niewinnych szkieletów chowanych pod łóżkiem. Te wciąż krwawią a gryzą bardziej niż ja.
I choć znalazłam już nawet gordyjski węzeł, wciąż ani śladu arki pojednania. Chyba już za dużo mułu żeby dokopać się olśnienia dinozaurów. Tylko na co mi ono? Znam powód ich wymarcia.
Przecież ja tylko nie rozumiem dlaczego umarłeś Ty.

< cel nie uświęcił środków >

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Prehistoria.

Uprawiałam seks tak dawno, że zastanawiam się, czy czegoś tam nie zmienili.

< byłam przekonana, że to ja wymyślam najciekawsze wymówki... ciocia i jej gołąbki.. kto by pomyślał.. >

sobota, 2 stycznia 2010

Update.

Dwa tysiące dziesiąty rok nienawiści.

Zmian tylko tyle co Twoje wydłubane oczy i moje włosy siwe, spalone.