niedziela, 31 stycznia 2010

Schizoidalna.

Obserwuję Cię z rosnącym zainteresowaniem. Kalkuluję na chłodno motywy twoich kolejnych ruchów. Obliczam prawdopodobieństwo twojego potknięcia. Widzę i wiem, że twoje wycofania są skalkulowane, wliczone w ryzyko, którego nie pojmujesz. Jesteś zimny jak ja. Ale Ty o tym nie wiesz. Nigdy nie chciałeś tego zrozumieć. Pogodzenie się z faktami kosztowałoby zbyt wiele twojego samouwielbienia. Pozwolę pozostać Ci na to ślepym. Zaszyję Ci oczy, dając wolność całkowitą. Postawię diagnozę której nigdy nie poznasz. Nie chcę Cię wyleczyć, moja fascynacja wyrosła ponad to, monstrualnie wyrachowana w swojej żarłocznej chęci zbadania twojego przypadku. Czysto i precyzyjnie potnę Cię na kawałki, w każdym plasterku rozszyfrowując mnie samą, bez konieczności grzebania się w swoim własnym syfie. Twój jest dla mnie bardziej użyteczny.
Największe potwory mieszkają w nas samych, mruczę do siebie, przeciągając wstążki przez oczodoły wspomnień.

< wyrachowanie trzyma schowane w szpilkach. Ma je na sobie zawsze kiedy onanizujesz się między jej szeroko rozłożonymi nogami. >

czwartek, 28 stycznia 2010

Mgnienie.

Te wszystkie uniesienia, purpurowo świetlne, połknięte, przegryzione. Zapomniane.

sobota, 23 stycznia 2010

Melankoli.

Nic mi się nie śniło, mówi, i nadrabia śniąc w dzień. Śni o patrzeniu za okno, ptakach w karmiku, spękanych dłoniach, gorzkiej filiżance kawy, wilgoci na policzku. O deszczowym dniu i twoim karku, na którym się wsparłam w drodze do starości.
Śni się jej, że drogi są zawiłe jak twoja małżowina uszna, kręte i tak samo głuche.

Już od środka oglądam każdy szelest twojego ciała. Wszystkie szpary i drzwi zabite słowami. Pokażę Ci wszystkie twoje potwory, dorysuję im wąsy aż po twoją nagość. Będziesz uciekał. Ale jestem twoją nicią Ariadny, o pełnych, czerwonych wargach, zręcznych palcach, piekielnej gorączce w spojrzeniu. Weź mnie w dłonie i rozwiń do wnętrza.

< głupcze, wciąż jeszcze bawisz się w niebo w kolorze ultramaryny >

piątek, 22 stycznia 2010

Fatale.

Ocieram się o zamyślenia bez wyginania grzbietu w łuk. Nie ma spazmatycznych drgań palców ani oddechu parującego na Twojej ciszy. Miałam mruczeć, uśmiechać się, przeciągnać językiem po twojej wardze,przesunąć łydką w górę twojej nogi. Głowę umościć miedzy kolanami. Dyszeć.
Twoja rezygnacja mnie zniechęca.
Gdzieś, kiedyś ktoś zrobił mi dobrze. Ale chciałam, żebyś to był Ty.

< złoty, miękki szal, Mata Hari pod cienką osłonką skóry >

środa, 20 stycznia 2010

Nienadgryziona.

Chyba zobaczył kim jestem. I zapadła cisza nie pozwalając mi nawet wytłumaczyć.
Światełka w tunelu jak wahający się odruch świetlika.

< z wiekiem zaufanie znika już nawet bez pomocy łóżka >

niedziela, 17 stycznia 2010

Słono.

Gdybyś dał mi szansę, mógłbyś mnie pokochać. Ale przecież nie o to chodzi.
Miłości w życiu było dość. Tylko wytrwałości zawsze za mało.

< usta lekko wilgotne, błyszczące. jego łzy. >

czwartek, 14 stycznia 2010

Punkt.

Wino najlepiej smakuje z mojego pępka, mówię w twoje zasłuchane oczy. Ale koniecznie musi być czerwone, w głębokim odcieniu dojrzałego karminu. Musi być słodkie, korzenne jak ja. Spijane ze mnie osadzi się nutą cierpkości na twoich wargach. Musi być tylko jedna kropla. Tylko na Ciebie jednego mam miejsce na swoim brzuchu. Musi się ogrzać zapachem mojego ciała. Poznasz, jak pachnę pod spojrzeniem twojego oddechu. Musi być spijane cierpliwie. Chropowatym, gorącym językiem, gubiącym odłamek kropli powyżej, na splot słoneczny. Zobaczysz jak drgnę pod jej ciężarem.
Dotknę jej opuszkiem palca. Zliżę. Wyczuję po kolei każdą nutę: wino, swój zapach, twoją ślinę. Esencję pożądania.
Zagryziesz wargi, kiedy złożę na Tobie mój pocałunek. Tylko jeden. Na nagiej skórze, kilka centymetrów powyżej pachwiny, lewa strona, tam, gdzie przykładasz nadgarstek rozpinając spodnie. Tam, gdzie już zawsze będą parzyć Cię moje usta.

Tak posmakuję Cię po raz pierwszy.

< dotknij się tam, tylko raz muskając. i zabroń sobie więcej. >

środa, 13 stycznia 2010

Michalda.

Czas jest dla mnie bezlitosny. Chropowatym językiem zlizuje ze mnie warstwy skóry szybciej, niż nadąża odrastać. Podobno każdemu z nas siedem lat zabiera całkowite zrzucenie skóry, wyślizgujemy się z niej bezszelestnie jak węże, ale nie równie łatwo. Patrząc na siebie każdego dnia widzę, że minuty urządziły sobie na mnie wyżerkę skoków czasoprzestrzeni. Opadam szybciej, niż wy. Progeria skacze po mnie jak po trampolinie, w jeden dzień zjada dłonie, w inny nakłuwa wzrok, w ciągu roku piekli się w sercu, pluje lepkim woskiem do stęsknionych nóg. Przed lustrem rozbieram się do naga i studiuję nowopowstałą mapę coraz bardziej chudego ciała. Płatki naskórka podważam paznokciem aż z szelestem opadają mi u stóp. Przechadzam się po kobiercu własnej śmierci. Mam wytarte pośladki i nadgarstki. Wygarbowana na plecach zamyślam się nad opuszkami noszącymi na wierzchu każdy nerw połykający doznaniami cały codzienny świat.
To stało się nagle, kiedyś, nie zwróciłam uwagi. Oczami wypukłymi i ufnymi jak u łani patrzyłam w bok, nie wiedząc, że kiedy przewrócę kartkę, zamknę i otworzę powieki, będą już miały zmarszczki po twoich krokach. I twoich. I twoich.
Zauważyłam trochę za późno. Spóźniona o dzień, sekundę ciszy, chodź genetycznie wyprzedzająca czas o całe lata, niezmiennie noszę skórę na lewą stronę i kanaliki łzowe wywrócone do góry dnem, obrane jak banan. Wewnątrz ściekam słonym strumieniem, piekącym jak żywy ogień wodospadu na poszarpanym nabłonku ciała. Kiedyś, chcąc zamontować w sobie kurek, dłubiąc w zapamiętaniu, dogrzebałam się na skraj wnętrza. Od tamtej pory największa dziura otwiera się na brzuchu, tam gdzie płynie przepita lata temu rzeka kawy, i każdy kieliszek z toastami. I cały ten zaśpiew telefonów. Wtykając tam palce na samych opuszkach zbieram coraz wątlejsze tętno mojej krwi, i zapłakane atramentowe łzy z tatuaży, które na mnie wyryliście aż po gąbczaste przedsionki płuc.
Patrząc na siebie zastanawiam się, co szybciej umrze a co bardziej boleśnie. Dłonie chyba już pożegnałam, teraz zawsze radośnie i tak bardzo chętnie witają nowobogackich treserów czułym dotykiem. O włosy nie dbam, co tydzień tkam z nich nowy sweter dla nowego ciebie na coraz bardziej urojoną zimę. Stopy są nieistotne, zaniosą mnie donikąd. Ale sercu życzę śmierci naturalnej, zagubienia się we śnie, żeby oślepło na każdą sekundę, w której odchodzisz.

< hebanowo-czarna cykada >

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Odległość.

Jestem zmysłowa.

Kenzo, L'eau par. Tak pachnę. To zapach delikatny, nie natrętny, nie z rodzaju tych drapieżnie sunących ku Tobie słodyczy kiedy wchodzi się do opustoszałej windy. Żeby go poczuć musisz przysunąć nos na tyle blisko, ze prawie muskasz płatek mojego ucha. To zapach intymności.
- Pozwalam Ci mnie powąchać. Ale obiecaj mi jedno. Nie powąchasz go na innej kobiecie. Ona go zmieni. Spryskaj swoją skórę. Wetrzyj palcem, chcę żeby się rozgrzał. Powąchaj go na sobie. Bo tak właśnie czułbyś mnie, gdybym była blisko. Tak właśnie bym pachniała.
- Obiecuję.

Potrzebuję doznań wypełniających mi noce ciszy.

< grzesznie żyjemy substytutami >

sobota, 9 stycznia 2010

Nic.

W Twoich snach byłam potężna. Wznosiłam się nad Tobą na skrzydłach nietoperza, obejmowałam nas nimi kiedy płonęliśmy. W Twoich wyobrażeniach ciało miałam silne i zdolne, piersi jędrne i pełne, palce nienasycone. Wszechwiedzące oczy
muzyka istnienia gładkości nienazwanej skóry
nie mam skrzydeł. lubiłam bawić się szklanymi kulkami schowana na strychu między szafę a koronkowy abażur, bezpiecznie omotana w pajęczyny tłumiące nieprzyjemny chrzęst łamanych kości kiedy w uniesieniu na mnie spadałeś.

Jestem wklęsła jak pustka kartka papieru.

Dziecko.

Choruję na schizofrenię która do mnie nie mówi. Dobrze nam razem.
Popołudniami gramy w karty albo stawiamy pasjanse i kiedy cały czas wychodzą czarne krzyże, samotność, klątwa, nie umieraj, nie umieraj, mrugam do niej, że to tylko na drogę dla starej lalki, że mama kupi mi nową. Kiedy chodzę ulicami grzebiąc ludziom po kieszeniach, może banknot, komórka, złoty pierścionek, no dawaj albo w łeb, tłumaczę jej, że jej się tylko zwiduję, że jestem dziewczynką która jak zawsze po prostu karmi rybki w basenie przeciwpożarowym zanurzając dłonie po łokcie w chłodnej wodzie od której drętwieją palce. A kiedy rozkładam nogi, wchodźcie bez pytania, kolejki trzymać nie trzeba, można nawet po dwóch byle szybciej, wierzy mi, że to tylko zabawa w doktora, że robię rowerki do gwiazd, bo od tego urosnę wysoka. A kiedy jestem już tak bardzo głodna, chociaż kromkę chleba, choćby possać kość, wyżłopię Ci krew, ogryzę udo, to tylko dlatego, że wlazłam na czereśnię i mama za karę nie dała mi podwieczorku. A kiedy znów przychodzi chęć na zabijanie, odwraca wzrok. Nie wiem co czynię.
Jest moją najlepszą przyjaciółką.
Kiedy na sądzie ostatecznym odmówią mi głosu, Ona powie, że to nie moja wina. Że całe życie byłam tylko dzieckiem.

< czarne i białe uniewinnienie tęczy >

Powody.

Grzebię się w przeszłości jak fanatyczny archeolog. Wydaje się, że w tej stercie śmieci zakopała się moja prywatna arka przymierza, złoty powód który wszystko poukłada. Wyciągam więc wszystko na wierzch, rozgrzebuję, drążę, rozrzucam. Węszę jak pies otumaniony metalicznym zapachem krwi. Obserwuję jak plecy wyginają mi się w łuk, jak twardnieje mi skóra sieczona deszczem, jak pazury zmieniają się w brudne szpony a usta w wykrzywioną maskę cudzołóstwa. I nie mogę przestać. Poorałam już całe ciało, dotknęłam już chyba wszystkich możliwych czyraków. A tam w dole wciąż kłębi się rak. Monstrum wszystkich wymordowanych w drodze do kogoś osobowości. Gdzie nie spojrzę pełno trupów i daleko im do niewinnych szkieletów chowanych pod łóżkiem. Te wciąż krwawią a gryzą bardziej niż ja.
I choć znalazłam już nawet gordyjski węzeł, wciąż ani śladu arki pojednania. Chyba już za dużo mułu żeby dokopać się olśnienia dinozaurów. Tylko na co mi ono? Znam powód ich wymarcia.
Przecież ja tylko nie rozumiem dlaczego umarłeś Ty.

< cel nie uświęcił środków >

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Prehistoria.

Uprawiałam seks tak dawno, że zastanawiam się, czy czegoś tam nie zmienili.

< byłam przekonana, że to ja wymyślam najciekawsze wymówki... ciocia i jej gołąbki.. kto by pomyślał.. >

sobota, 2 stycznia 2010

Update.

Dwa tysiące dziesiąty rok nienawiści.

Zmian tylko tyle co Twoje wydłubane oczy i moje włosy siwe, spalone.