środa, 29 lutego 2012

Czas.

Moje nagie ciało jest owinięte w miękki koc, ledwie po przebudzeniu, na granicy jawy i snu. W krainie spokojnego oddechu wsłuchuję się w jego głos, który mówi mi, że to co było to przeszłość, skończone, że nastaje dzień tylko spełnienia. On przeciera mnie z koszmaru, wciera mnie w rozkosz, w spokój orgazmów które przychodzą jak fale codziennego przypływu, nieokiełznanego ale wciąż znanego tak dobrze, ze można wytrwać do końca, aż woda zalewa ci oczy.

Czasem jednak, kiedy zauważam drobinki kurzu tańczące w słońcu, wciąż odnajduję w sobie strach. Jestem jak oblana wapnem, które mimo spłukania wciąż jest uwięzione w niezliczonych liniach mojej skóry. Patrząc z daleka nie sposób zauważyć tych włosowatych niteczek zaschniętej bieli, ale kiedy pada na mnie plamka w kolorze kurczęcia, widzę je zbyt wyraźnie. Im bardziej drapię je paznokciem, chcąc wyskrobać ich chorobliwą bladość z zagłębień mojego ciała, tym głębiej wbijam je w siebie, tym więcej pyłu wiruje w powietrzu, tym bardziej się krztuszę.

Prawdę mówiąc, cały czas kulę się w strachu. Obleczona nim jak kokonem wstrzymuję oddech i wiem, że wciąż czekam. Czekam, aż umrze pierwszy z moich kochanków. I drugi. I trzeci. I każdy kolejny. Boję się, że śmierć zabierze mi ich wszystkich, tych których kochałam zawsze dla nich za późno. Boję się jednak tej chwili, która mnie określi, słowem zbyt wulgarnym i zbyt jednoznacznym. Z trwogą wstrzymuję oddech przed momentem w którym zaczną odchodzić, każdy jeden znacznie przede mną. Śledzę wiec każdego z nich, zaglądam przez okna, słucham nocnych majaczeń. Pierwsza ze śmierci będzie linią czerwieni na moim ciele. Pierwsza widoczna blizna po pierwszym starcu którego objęłam jak ćma lecąca w ogień.

< na udach rozplotłam te chwile kiedy układałeś na mnie swoje wargi >