Grzebię się w przeszłości jak fanatyczny archeolog. Wydaje się, że w tej stercie śmieci zakopała się moja prywatna arka przymierza, złoty powód który wszystko poukłada. Wyciągam więc wszystko na wierzch, rozgrzebuję, drążę, rozrzucam. Węszę jak pies otumaniony metalicznym zapachem krwi. Obserwuję jak plecy wyginają mi się w łuk, jak twardnieje mi skóra sieczona deszczem, jak pazury zmieniają się w brudne szpony a usta w wykrzywioną maskę cudzołóstwa. I nie mogę przestać. Poorałam już całe ciało, dotknęłam już chyba wszystkich możliwych czyraków. A tam w dole wciąż kłębi się rak. Monstrum wszystkich wymordowanych w drodze do kogoś osobowości. Gdzie nie spojrzę pełno trupów i daleko im do niewinnych szkieletów chowanych pod łóżkiem. Te wciąż krwawią a gryzą bardziej niż ja.
I choć znalazłam już nawet gordyjski węzeł, wciąż ani śladu arki pojednania. Chyba już za dużo mułu żeby dokopać się olśnienia dinozaurów. Tylko na co mi ono? Znam powód ich wymarcia.
Przecież ja tylko nie rozumiem dlaczego umarłeś Ty.
< cel nie uświęcił środków >
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz