środa, 13 stycznia 2010

Michalda.

Czas jest dla mnie bezlitosny. Chropowatym językiem zlizuje ze mnie warstwy skóry szybciej, niż nadąża odrastać. Podobno każdemu z nas siedem lat zabiera całkowite zrzucenie skóry, wyślizgujemy się z niej bezszelestnie jak węże, ale nie równie łatwo. Patrząc na siebie każdego dnia widzę, że minuty urządziły sobie na mnie wyżerkę skoków czasoprzestrzeni. Opadam szybciej, niż wy. Progeria skacze po mnie jak po trampolinie, w jeden dzień zjada dłonie, w inny nakłuwa wzrok, w ciągu roku piekli się w sercu, pluje lepkim woskiem do stęsknionych nóg. Przed lustrem rozbieram się do naga i studiuję nowopowstałą mapę coraz bardziej chudego ciała. Płatki naskórka podważam paznokciem aż z szelestem opadają mi u stóp. Przechadzam się po kobiercu własnej śmierci. Mam wytarte pośladki i nadgarstki. Wygarbowana na plecach zamyślam się nad opuszkami noszącymi na wierzchu każdy nerw połykający doznaniami cały codzienny świat.
To stało się nagle, kiedyś, nie zwróciłam uwagi. Oczami wypukłymi i ufnymi jak u łani patrzyłam w bok, nie wiedząc, że kiedy przewrócę kartkę, zamknę i otworzę powieki, będą już miały zmarszczki po twoich krokach. I twoich. I twoich.
Zauważyłam trochę za późno. Spóźniona o dzień, sekundę ciszy, chodź genetycznie wyprzedzająca czas o całe lata, niezmiennie noszę skórę na lewą stronę i kanaliki łzowe wywrócone do góry dnem, obrane jak banan. Wewnątrz ściekam słonym strumieniem, piekącym jak żywy ogień wodospadu na poszarpanym nabłonku ciała. Kiedyś, chcąc zamontować w sobie kurek, dłubiąc w zapamiętaniu, dogrzebałam się na skraj wnętrza. Od tamtej pory największa dziura otwiera się na brzuchu, tam gdzie płynie przepita lata temu rzeka kawy, i każdy kieliszek z toastami. I cały ten zaśpiew telefonów. Wtykając tam palce na samych opuszkach zbieram coraz wątlejsze tętno mojej krwi, i zapłakane atramentowe łzy z tatuaży, które na mnie wyryliście aż po gąbczaste przedsionki płuc.
Patrząc na siebie zastanawiam się, co szybciej umrze a co bardziej boleśnie. Dłonie chyba już pożegnałam, teraz zawsze radośnie i tak bardzo chętnie witają nowobogackich treserów czułym dotykiem. O włosy nie dbam, co tydzień tkam z nich nowy sweter dla nowego ciebie na coraz bardziej urojoną zimę. Stopy są nieistotne, zaniosą mnie donikąd. Ale sercu życzę śmierci naturalnej, zagubienia się we śnie, żeby oślepło na każdą sekundę, w której odchodzisz.

< hebanowo-czarna cykada >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz